Nevado Sajama - zdobywając 6-cio tysięcznik!

Nevado Sajama - (czyt. Sahama) zerodowany stratowulkan, najwyższy szczyt Boliwii 6542 m.

Lama i Sajama

Wypożyczyliśmy sprzęt (raki, czekan, lina i uprząż), zrobiliśmy zakupy, wyspaliśmy się i skoro świt z Łukaszem i Marcinem żwirową drogą opuściliśmy wioskę Sajama.

Jedno z niewielu zdjęć, gdzie wyglądamy dość poważnie.

Idąc dobrze widoczną ścieżką szybko pokonywaliśmy odległość dzielącą nas od pierwszego obozu. Bez problemu dotarliśmy do niego w okolicach południa. Base Camp pod Sajamą znajduje się na wysokości 4800 m, jest przy nim źródło wody, kamienny murek chroniący od wiatru oraz prymitywne, ale dobrze spełniające swoją funkcję toalety (osłonięta kamieniami od wiatru dziura w ziemi). Tego dnia przybyły do obozu 3 inne zespoły - 2 z przewodnikiem i tragarzami oraz jeden - na własną rękę (jak my). 

Base Camp (4800 m) nasz namiot, to oczywiście ten najmniejszy.

Było dość wcześnie (ok 13), zdecydowaliśmy, że pójdziemy do góry w celu aklimatyzacji oraz wniesienia części jedzenia oraz sprzętu, aby nie było trzeba dźwigać wszystkiego na raz. Wyraźną ścieżka pieliśmy się do góry, wchodząc na grań oraz piarżysko, gdzie ścieżkę zgubiliśmy, aby później ją odnaleźć. Po drodze mijaliśmy sporo pustych platform biwakowych. Dotarliśmy do wysokości ok 5500 m, gdzie założyliśmy depozyt ze zbędnym balastem. W gasnącym świetle dnia szybko wracaliśmy do obozu. Zachód Słońca był o 18, temperatura po jego zajściu, bardzo szybko spadała. W nocy było grubo poniżej zera. Zjedliśmy kolację, wpełzliśmy do namiotu...

I się zaczęło...

Wszystko zaczęło się sypać. Później nazwaliśmy to ,,gorączką szczytu" ...

- Źle się czuję, brzuch.

- Długo to trwa?

- Jak zaczęliśmy schodzić.

Bach, Marcin wychodzi z namiotu i wymiotuje. Łukasz bierze za apteczkę i przygotowuje nawadniacze, oraz osłonę na żołądek. Marcin pije, idziemy spać.

Za pół godziny to samo.

Na szczęście więcej w nocy się nie powtórzyło. Mieliśmy wyruszyć z innymi zespołami po świcie, lecz ze względu na kondycję naszego kolegi oczywiście zostaliśmy w obozie.

Marcin był słaby, bardzo słaby. Przejście 20 m od namiotu było dla niego wyczynem.

A my chcieliśmy, żeby szedł na 6-cio tysięcznik...

Łukasz poszedł do góry, po część jedzenia, które zostało w depozycie, ja zostałem z Marcinem w base campie. Mieliśmy nadzieję, że w ciągu dnia Marcin odpocznie, nabierze sił i jutro ruszymy w górę...

Sajama o zachodzie Słońca.

Rano było tak samo. Chłopak nie wymiotował, lecz był bardzo słaby i wyraźnie odwodniony.

Tutaj trochę się rozpiszę, co perspektywa ekstremalnego wyczynu potrafi zrobić z człowiekiem:

Dotychczas najwyższym zdobytym przeze mnie szczytem było Adamello - 3539 m, we włoskich Dolomitach. Raki i czekan kupiłem niecały rok temu. Perspektywa wejścia na 6-cio tysięcznik była czymś niesamowitym, wspaniałym, godnym pochwały, czymś, co trzeba zrobić...

... i było to niemalże na wyciągnięcie ręki.

Przez Marcina wszystko legło w gruzach, cały plan. 

- Dla czego się poddajesz?!

- Czemu z tym nie walczysz?!

- Co jest silniejsze, choroba czy Ty?!

Takie słowa słyszał Marcin. Perspektywa zdobycia szczytu zasłoniła nam dużo ważniejsze wartości - zdrowie i życie przyjaciela. On się nie poddał, walczył, lecz to było silniejsze, a my nie potrafiliśmy tego zrozumieć. 

Powiedziałem wtedy kilka niemiłych rzeczy, mieliśmy kilka idiotycznych pomysłów, typu zostawić go w obozie i iść samemu do góry. Wysokość? Wizja szczytu? To akurat był mój egoizm, z którym muszę walczyć. 

Podjęliśmy jedyną i słuszną w tym miejscu decyzję: Schodzimy z Marcinem do wioski, do szpitala i jeśli jego stan na to pozwoli zostawimy go w hostelu i z Łukaszem spróbuję zaatakować szczyt. 

Warto dodać, że na miejscu nie funkcjonują żadne służby ratownicze.

Schodząc minęła nas francuska ekipa, która próbowała zdobyć szczyt bez przewodnika. Bez ogródek trzeba powiedzieć, że byli to wyjadacze, którzy szli zdobyć Sajmę jako szczyt aklimatyzacyjny, przed niższymi lecz dużo bardziej wymagającymi technicznie górami. Musieli się wycofać, ponieważ w górnym obozie wiatr nocą połamał im namiot. Francuzi mieli samochód z wypożyczalni, który zostawili pomiędzy wioską a base campem. Bez żadnej prośby z naszej strony podrzucili nas prosto pod budynek służby zdrowia.

Szpital był chyba najnowszym i najbardziej wypasionym budynkiem w całej wiosce. Bieda dookoła, małe domki, ale szpital dla turystów musi być lepszy niż w Europie, Boliwia jest bogata - to zapewne chcieli nam pokazać. 

Marcin dostał kroplówkę, po której: ,, Jak bym zjadł 3 schabowe.". Czuł się już znacznie lepiej. Został w wynajmowanym przez nas pokoju, pod opieką Pani, która zajmowała się sklepem. Robiła mu herbatki, obiadki, był w dobrych rękach.

Co było powodem kłopotów żołądkowych? Do końca nie wiemy, być może woda, skorupka z jajka, która wpadła do jajecznicy, czy po prostu Marcin ma słabszy organizm...

Z Łukaszem udaliśmy się z powrotem do góry, do base campu, gdzie czekał nasz namiot, plecaki oraz cały sprzęt.

Konie przy base campie, dzikie czy nie, było to dość nietypowe zwierzę w tym miejscu.

Minęliśmy schodzące z góry dwie ekipy: parkę Francuzów i Austriaka, oboje z przewodnikami i tragarzami. Udało im się zdobyć szczyt, lecz ostrzegali nas przed penitentami (co to? Będzie w dalszej części) oraz bardzo silnym wiatrem. Mówili również, że był zimno, do tego stopnia, że jeden z Francuzów odmroził sobie czubek nosa. 

W base campie, szukaliśmy rozwiązania, żeby bardziej przygotować się na ekstremalne temperatury, które miały panować w drodze na szczyt. Wymyśliliśmy, że skoro mamy bardzo dobre śpiwory puchowe, można je owinąć pod kurtką wokół klatki piersiowej. Trzymało się i grzało wyśmienicie! Nie ma to jak dodatkowy kilogram puchu docieplenia ;). 

Łukasz, prezentujący puchowo-śpiworową warstwę docieplającą.

Wyspaliśmy się i rankiem ruszyliśmy do campo alto (wysoki obóz). Drogę już poznaliśmy wynosząc wyżej sprzęt. Miało iść szybko, ale wyjście bardzo się nam rozwlekło. Do obozu na 5700 m przyszliśmy bardzo wymęczeni.

W drodze do campo alto.

Rozbiliśmy namiot na jednej z niewielkich platform, stopiliśmy lód, wmusiliśmy w siebie zupkę chińską i poszliśmy spać. 

Łukasz, był już kilka dni temu, na takiej wysokości (gdy szedł po rzeczy w depozycie, podszedł na ok 5900 m, żeby ,,rozeznać teren"). Teraz wydawało się nam, że jesteśmy dobrze zaaklimatyzowani na tą wysokość. Nic bardziej mylnego, choroba wysokościowa potrafi zaskakiwać. Zniszczyło nas i wcisnęło do śpiworów. 

Z moich obserwacji wynika że bardzo duży wpływ na chorobę wysokościową ma wysiłek. Im większy tym bardziej prawdopodobne, że nas dopadnie. Gdy jesteśmy na znacznej wysokości nie należy się forsować, aby się nie rozchorować. Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o "wysokościówce", warto zajrzeć na stronę: drogadosiebie.pl

Zgodnie ze sztuką Sajamę powinno się zdobywać w 3 dni:

1 idziemy do base camp.

2 do campo alto.

3 wychodzimy o 1-2 w nocy (najsłabszy wiatr), idziemy ok 7 godzin na szczyt, schodzimy, pakujemy wszystko i wracamy do wioski.

Dla nas zaczynał się już piąty dzień pobytu na terenie góry. Mieliśmy wstać o 1, lecz byliśmy tak wymęczeni, że nie odniosło to skutku. Obudziliśmy się ok 8 rano, wyjątkowo wypoczęci. Zobaczyliśmy, że pogoda jest bardzo dobra, praktycznie nie wieje. Wspólna decyzja, że idziemy do góry, max do godziny 15, później wracamy.

Zjedliśmy śniadanie, spakowaliśmy się i poszliśmy...

Widok na Park Narodowy Sajama. Parinacota i Pomerape - dwa 6-cio tysięczniki w tle.

Droga na Szczyt nie jest trudna. Sajama jest jedną z najłatwiejszych technicznie do zdobycia gór powyżej 6000 m. Pieliśmy się do góry ścieżką w piarżysku, później kawałek pola śnieżnego pomiędzy skałami aby znaleźć się na grani, którą szliśmy do granicy stałego śniegu i, o zgrozo - penitentów!

Przerwa na boliwijski słodycz. Smakował m/w jak papier toaletowy.

Na tej wysokości jedzenie nie smakuje, apetytu nie ma, kalorie trzeba w siebie wmuszać siłą, aby nie osłabnąć.

Czym jednak są tak prze mnie znienawidzone penitenty?

Są to stożkowe formy, powstałe w wyniku wytapiania przez słońce śniegu/lodu/firnu. Nazywane są także jako ,,lody pokutne" lub ,,śniegi pokutne". Nie bez powodu...

To wszystko może brzmi ładnie, ale idzie się przez to straszliwie. Wolno, wymaga koncentracji i uwagi oraz nie chce się skończyć.

Penitenty, jeszcze daleko...
Tak wyglądają z bliska 

Z niemałym trudem i przeklinaniem przebrnęliśmy przez pole lodów pokutnych i pieliśmy się dalej do góry po stabilnym i dobrze związanym śniegu. Warto tutaj dodać, jakiej jakości ekwipunek mieliśmy do dyspozycji: 

Wszystko wypożyczyliśmy we wiosce pod Sajamą. Łukasz  miał raki, w stylu takich które wiszą w muzeum taternictwa. Moje były eleganckie, grivele, ale półautomaty na buty bez rantów, innych nie mieli... 

Lina, uprząż (poza tą Marcina, zamiast łącznika miał zakręcany karabinek) oraz czekany były w porządku. 

Wiadomo, że jadąc typowo w celu wspinaczkowym, konieczne jest przywiezienie swojego porządnego i sprawdzonego sprzętu. My jednak nie widzieliśmy sensu w targaniu tego wszystkiego przez pół Ameryki Południowej w plecakach. 

Ale wracając do drogi na szczyt... 

Trudności techniczne były żadne - Babia Góra zimą. Problemem była wysokość. Po raz pierwszy w życiu byłem powyżej 6000 m. Do ok 6300 szło się całkiem dobrze, lecz później zaczęło się pogarszać. 10 m do góry i dwie minuty przerwy na oddychanie i tak dalej. W kółko to samo, kilka kroków, łapczywe oddechy, kilka kroków, oddechy, kroki, usiąść na śniegu i odpocząć... 

Miałem wszystkiego dość. 

,,Po co tam idę?" Myśli tego typu wciąż przewijały się przez głowę. 20 m od szczytu chciałem schodzić, zawrócić, bo po co? Na dole będzie lepiej...

 

...nie poddałem się! 

Nevado Sajama, 6542 m, najwyżej w życiu, zdobyte!!!

Weszliśmy, udało się!

Trwało to ok 7 godzin od wyjścia z obozu. Na szczycie spędziliśmy ok 15 minut robiąc zdjęcia, podziwiając widoki i ciesząc się połową sukcesu (trzeba jeszcze bezpiecznie zejść). Warto tutaj dodać, że kopuła szczytowa Sajamy jest bardzo płaska i rozległa.

Ciekawostka: w 2001 r na szczycie rozegrano mecz piłki nożnej! Artykuł o meczu.

Kopuła szczytowa i widok na Parinacota z Pomerape.
Łukasz na szczycie.

Wzięliśmy się za schodzenie. Początkowo szło bardzo szybko i sprawnie. O ile u góry bolała mnie głowa (wysokościówka) to po zejściu ok 300 m niżej wszystkie objawy minęły. Za to Łukasz, któremu dotychczas nic nie było zaczął się kończyć.

Penitenty - trzeba jeszcze raz przez nie przebrnąć przy zejściu. 

Łukasz odwodnił się. Gdy zaszło Słońce, a do obozu mieliśmy jeszcze niecałą godzinę, był na wszystko tak obojętny, że nie chciało mu się wyciągnąć czołówki z plecaka. Później wpełzł do śpiwora, bez myślenia o nawodnieniu się czy zjedzeniu czegokolwiek. Stopiłem trochę lodu, wypiliśmy i poszliśmy spać. Gdy zdobywaliśmy szczyt w campo alto przybył jeszcze jeden namiot.

Rozpoczął się 6 dzień pobytu na terenie góry. Wstaliśmy ze słońcem, spakowaliśmy się i zobaczyliśmy zespół, który ok 9 rano schodził już ze szczytu - tak powinno to wyglądać według sztuki. Przywitaliśmy się i porozmawialiśmy - Niemiecki podróżnik z przewodnikiem, na szczycie byli o wschodzie słońca. Razem ruszyliśmy w stronę wioski.

Sajama, już wracając...

Udało się! Weszliśmy! Spełniliśmy swoje marzenie! Dopiero teraz zaczęły docierać do nas te informacje a wraz z nimi wielka radość. Pełni szczęścia rozmawiając schodziliśmy na dół. Na prawdę, udało się!

Nieopodal wioski przy drodze siedział Marcin, już w pełni sił i zdrowia. Pogratulował nam wyczynu  (dowiedział się od przewodnika, który nas wyprzedził), razem wróciliśmy do wioski.

Klimatyczny kościół, we wiosce. 

Niestety, nadchodził czas aby opuścić miejsce w Boliwii, które najbardziej urzekło mnie swoim pięknem. Pakowanie oraz ostatni spacer. 

Marcin, na kościelnej wieży.
Wioska Sajama i szczyt.

O 6 rano pojechaliśmy busem do La Paz - stolicy Boliwii. Szczyt został zdobyty. Sporo nas nauczył, pokazał, że góry nie są najważniejsze...

Oby ta lekcja się opłaciła.

Czy przekroczyliśmy cienką granice bezpieczeństwa? Czy to było nierozważne i nie odpowiedzialne?  Może wszystko było pod kontrolą?

Chętnie poznam Twoje zdanie drogi czytelniku.

Komentuj...

 

Zdjęcia zrobione przez Łukasz Stempek

Mogą zainteresować Cię również:
comments powered by Disqus