10 x 2 =20, czyli 10 wulkanów zdobytych razem z okazji XX lecia SAKWy!
W tym roku klub wysokogórski, gdzie poznałem Kasię obchodzi okrągłą rocznicę. Z tej okazji został ogłoszony konkurs. Należało wymyślić i zrealizować projekt związany z górami lub wspinaniem oraz liczbą 20. Projektów było sporo, nasz zdobył 3 miejsce (drugie dla klubowego zespołu, 20 piosenek z okazji 20 lecia, pierwsze miejsce dla Michała i Kuby za zrobienie 20 dróg wspinaczkowych w okolicy Hali Gąsienicowej w jedną dobę).
Z racji tego, że wraz z Kasią miałem w tym roku urlop dziekański udało się pozwiedzać kilka ciekawych rejonów na świecie. Zdobyliśmy również sporo nie trudnych, ale dość wysokich szczytów, co ciekawe wszystkie z nich to wulkany (co prawda większość dawno wygasła). Poniżej zestawienie oraz opis zdobywanych przez nas szczytów.
Zdobyte przez nas szczyty.
Pico de Orizaba – 5636 m, Meksyk. Najwyższa góra z naszej kolekcji, najwyższy szczyt Meksyku. Rozpoczynamy z Refugio Piedra Grande (ok 4280 m) gdzie dostajemy się samochodem terenowym. Śpimy w namiocie, mamy wcześniejszą aklimatyzację, więc na atak szczytowy ruszamy następnego dnia. Wstajemy o 2, wychodzimy ok 3 w nocy. Ścieżka jest dobrze widoczna. Ok 5000 m, na lodowcu zastaje nas wschód Słońca. Droga jest prosta, nie ma szczelin, cały czas do góry. Kasia radzi sobie z wysokością dużo lepiej od Dominika. Pogodę mamy świetną. Zejście drogą wejściową, bez przeszkód. Dokładny opis tutaj.
Na szczycie Pico
Widok z base campu.
Już prawie u góry.
Iztaccihuatl – 5230 m, Meksyk. Najtrudniejsza dla nas góra pod względem wysokości. Ruszamy z La Loja (ok 4000 m), gdzie docieramy samochodem z poznanymi na wspinaniu Meksykanami. Szybko podchodzimy do schronu (ok 4700 m), gdzie wpełzamy do śpiworów i zapadamy w krótki sen. Oprócz nas śpi tam spora ekipa, która w górach jest chyba po raz pierwszy. Przykryci foliami i byle do poranka :). Następnego dnia ruszamy o 3 rano, zdobywamy „kolana” (Iztaccihuatl przypomina leżącą kobietę. Można bez problemu zobaczyć głowę, biust, brzuch, kolana i stopy. Ja nazywałem tą górę miejscowym Giewontem). Później czeka nas długi marsz na wysokości ponad 5000 m. Wiele fałszywych wierzchołków, wysokość i zimno mocno dają się we znaki. Tuż przed wschodem Słońca stajemy na szczycie. Nasze trudy wynagradzają wspaniałe widoki, szczególnie ten na aktywny wulkan Popocatepetl. Zejście jest długie i męczące ale odbywa się bez problemów.
Widok na aktywny wulkan Popocatepetl.
Piękny wschód Słońca.
W drodze powrotnej, w końcu za chwilę zrobi się ciepło :)!
Iztaccihuatl, od lewej widać: głowę, biust, kolana i stopy śpiącej kobiety :).
Tungurahua – 5023 m, Ekwador. Góra na której pokonaliśmy największą różnicę wysokości. Z Banos taksówką docieramy do końca asfaltowej drogi na 2500 m. Musimy zapłacić po 5 USD za używanie schroniska, nie cieszy nas to zbytnio, ale później okazuje się, że jest to tego warte. Wyraźnym szlakiem idziemy do schronu na 3800 m. Okazuje się on odnowionym budynkiem, w środku kuchnia, gaz, miejsce do spania i materace. Pełen luksus. Wstajemy o 2 w nocy i ruszamy na szczyt. Jest bardzo stromo, wulkaniczny piach powoduje, że na każde dwa kroki do góry zsuwamy się jeden. Po 4 godzinach stajemy na brzegu krateru. Wulkan bardzo często jest aktywny (3 w 5 stopniowej skali), podczas naszej wizyty spał. W kraterze mnóstwo otworów, z których wydobywa się gorące powietrze. Jeszcze ponad godzina i stajemy na szczycie, niestety w całkowitej mgle, widoczność na kilka metrów. Następnie czeka nas najdłuższe zejście w życiu, aż do Banos (1800 m). W ciągu 8 godzin pokonujemy ponad 3000 m w dół. Kolana prawie wysiadają ale dajemy radę.
Tungurahua widziana z drogi do Banos.
Chiles – 4723 m, Ekwador. Najtrudniejsza technicznie i psychicznie góra. Zaraz po przekroczeniu granicy Kolumbia - Ekwador docieramy autostopem na 4000 m. Przy schronie zostawiamy część rzeczy i idziemy do góry. Jesteśmy wymęczeni po całej nocy spędzonej w autobusie. Na wysokości ok 4500 m rozkładamy namiot, robimy obiad i zapadamy w kilkugodzinną drzemkę. Jest nam to bardzo potrzebne. Ruszamy później zanikającym szlakiem wśród skał. Jest bardzo krucho i sypko, do tego mgła, lufa i wysokość. Trzeba wypatrywać słabo widocznych kopczyków. Aby wyjść na ostatnią wieżę, musimy kawałek (ok 15 m) wspinać się terenem za II / III. Udaje się, również na zejściu bez problemów, ale serducho zabiło mocniej. Pomimo stosunkowa małej wysokości względnej, jesteśmy bardzo zmęczeni. Noc spędzamy w schronie.
Na szczycie wulkanu Chiles.
Ta ciekawa roślina to Frajlehone, na drugim planie nasza góra.
Kasia dzielnie zdobywa wysokość na piarżysku.
Rucu Pichincha – 4698 m, Ekwador. Najszybciej zdobyta góra. Z Quito wraz z Cesarem, Wenezuelczykiem, który gości nas wyjeżdżamy kolejką Teleferico na ok 3900 m. Koszt to 8,50 USD, ale czasem można poszaleć. Na początku idziemy ceprostradą, później ja z Kasią decyduję się na trudniejszą drogę na szczyt, „Paso de la muerte” czyli „Krok śmierci”. W praktyce miła, przyjemna, lita i eksponowana granióweczka. W większości 0+, jedno miejsca za II, max za III. Szybko schodzimy drogą normalną i zjeżdżamy kolejką do Quito.
"Krok śmierci" na grani.
Purace – 4650 m, Kolumbia. Pierwsza góra w wyprawie do Ameryki Południowej. Rozpoczynamy z „Cruce de la Mina” na ok 3300 m gdzie docieramy autobusem. Po zmierzchu przechodzimy przez kopalnię siarki, było strasznie ale wrażenia nie zapomniane. Śpimy w namiocie na ok 4000 m. Następnego dnia ruszamy po wschodzie słońca. Droga zajmuje nam dużo więcej czasu niż się spodziewaliśmy. Niesamowite wrażenie robi na nas księżycowy krater wulkanu. Zajście przez kopalnię siarki za dnia również dostarcza nie małych wrażeń.
Księżycowy krater wulkanu Purace.
Piękne kolory w kopalni siarki.
Oraz sama kopania, na żywo robi niesamowite wrażenie.
La Malinche - 4462 m, Meksyk. Najwyższy szczyt zdobyty w sandałach (Dominik). Autostopem docieramy na ok 3100 m. Dalej idziemy z buta, do ok 3700 m gdzie śpimy w namiocie. Następnego dnia spokojnie do góry, łatwy szczyt. Uciekamy szybko na dół, ze względu na nadchodzącą burzę. Całą drogę towarzyszył nam psiak przybłęda :).
Na szczycie La Malinche
Towarzyszący nam psiak.
Cofre de Perote - 4282 m, Meksyk. Pierwszy szczyt zdobyty podczas wyprawy po Meksyku i Gwatemali. Ze znajomymi z wolontariatu z Xalapy dojeżdżamy autobusem na ok 3100 m. Tam nasz Meksykański ziomeczek prowadzi nas przez las do chatki na ok 3700 m gdzie spędzamy noc. Następnego dnia ruszamy przed świtem, na szczycie jesteśmy o wschodzie słońca. Piękne widoki na Pico de Orizaba oraz piramidalny cień naszej góry.
Na szczycie Cofre, widok na Pico de Orizaba
Piramidalny cień góry o wschodzie.
Chatka, w której spędziliśmy noc.
Tajumulco - 4202 m, Gwatemala. Najwyższy szczyt Ameryki Centralnej. Spontaniczny wypad na górę, dzięki jeździe autostopem. Planowaliśmy inną trasę powrotną do Meksyku. Okazało się, że nasz kierowca jedzie bardzo blisko tej góry, więc szybko zdecydowaliśmy się zmienić plany. Busem docieramy na ok 3100 m, nocą podchodzimy do ok 3800 m, gdzie śpimy w namiocie. Piękne widoki na szalejące w dole burze z piorunami. Rano bez problemu zdobywamy dach Ameryki Centralnej (Dominik w sandałach).
Tajumulco, trochę takie Bieszczady na 4000 m.
Chmury utworzyły piękny spektakl.
Już prawie na szczycie!
Acatenango - 3976 m, Gwatemala. Góra której nigdy nie zapomnimy. Z miejscowości La Soledad (2400 m) ruszamy przez pola kukurydzy. Mamy ze sobą cały zapas wody, u góry nie ma źródeł. Wieczorem docieramy do obozu na ok. 3400 m, gdzie śpimy w namiocie. Mamy niesamowity widok na wulkan Fuego, który wybucha co kilkanaście minut. Tak przez całą noc, coś wspaniałego! Rano zdobywamy szczyt Acatenango i podziwiamy grzmiącego bliźniaka. Dokładny opis wejścia tutaj.
Wybuchający wulkan Fuego!
Niesamowite przeżycie.
Kasia na szczycie Acatenango.