Praca jako podróżujący freelancer marzyła mi się już od roku, może dwóch. Prawdopodobnie od czasu, kiedy przeczytałem książkę-poradnik Tomasza Nowaka (digitalnomadebook.com). Urzekła mnie wizja pracy z dowolnego miejsca na świecie. Począwszy od drewnianej chatki, stojącej na rozgrzanym piasku tropikalnej wyspy, a skończywszy na zasypanym przez śnieg domku w górach. Jedynym ograniczeniem jest tu własna fantazja!
Tioman Island - a gdyby tak zostać tu na dłużej i popracować?
Na to marzenie nałożyło się uczucie, że od pewnego czasu nie zrobiłem nic nowego. Niby robiłem ciekawe rzeczy, ale zawsze było to kręcenie się wokół tego co już było. A przecież w życiu trzeba się rozwijać, wychodzić ze strefy komfortu.
Od jakiegoś czasu konsekwentnie dążę, żeby moja praca - jako programisty - była częściowo albo nawet całkowicie zdalna. A ponieważ w tym semestrze studia nie trzymają mnie w Krakowie, nadarzyła się dobra okazja. I tak pewnego dnia postanowiłem, że w końcu pojadę. Na początek żeby było blisko i tanio.
Od razu nasunęła mi się na myśl Ukraina - spełnia wyśmienicie oba postulaty. Umówiłem się z pracodawcą, że przez dziesięć dni będę pracował tylko zdalnie, znalazłem BlaBlaCar do Lwowa, spakowałem komputer i pojechałem.
Deszczowy, jesienny Lwów
Ukraina w listopadzie nie okazała się zbyt atrakcyjna. Powłóczyłem się trochę po mieście, ale nie za dużo. Przede wszystkim pracowałem. Co ciekawe, udawało mi się robić to wydajniej niż w domu, gdzie zazwyczaj wiele rzeczy mnie rozprasza.
Szybko się jednak zorientowałem, że w mieście nie potrafię wysiedzieć zbyt długo. Po dwóch dniach zdecydowałem się, że pojadę do Jasini, niewielkiego miasteczka położonego malowniczo pośród najwyższych gór Ukrainy. Bilet na pociąg kosztował w przeliczeniu około 4 zł, więc mogłem odżałować...
Na miejscu rozlokowałem się w Turbazie Edelwajs - za pokój z łazienką płaciłem niecałe 16 zł! Na obiady chodziłem do pobliskiego baru, gdzie sympatyczna pani serwowała domowe obiady za 5 zł. Za wszystko wychodziło mi niecałe 30 zł - więc pobyt w pensjonacie na Ukrainie kosztował mnie mniej niż życie w Polsce!
Życie na prowincji
W Jasini czas płynął wolno, każdego ranka szedłem sobie po prawdziwe mleko, sprzedawane w butelce po Coca-Coli. W przerwach od pracy szwędałem się po okolicznych lasach i wzgórzach. Pewnego dnia postanowiłem zrobić sobie trochę więcej wolnego i wyruszyć w góry.
Mój wybór padł na znajdujący się nieopodal masyw Świdowca. Liczyłem, że złapię jakieś auto w drodze do leżącego nieopodal ośrodka narciarskiego Dragobrat, ale szybko okazało się, że tak łatwo nie pójdzie.
- Дорога закрита, droga zamknięta - mówił ktoś z miejscowych - samochód tam nie przejedzie.
Okazało się wkrótce, że kilka dni temu powódź zniszczyła drogę, czyniąc ją całkowicie nieprzejezdną. Myślałem, że to koniec niespodzianek, ale nie.
- Добрий день - zawołała kobieta z mikrofonem w dłoni, która nagle wyłoniła się z za stojącego na poboczu samochodu - dokąd idziesz?
Wtedy dostrzegłem też kamerę oraz operatora. Okazało się że przyjechała ekipa ukraińskiej telewizji, kręcić relację o powodzi. Skoro ja się nawinąłem, to też dałem wywiad moim łamanym rosyjsko-ukraińsko-polskim. Ciekawe, czy gdzieś to puścili :)
Osuwisko w miejscu, gdzie niedawno była droga
W końcu udało mi się dotrzeć do ośrodka narciarskiego u podnóży połoniny Świdowiec (choć po drodze nie obyło się jeszcze bez picia wódki z miejscowymi). Wzdłuż wyciągu narciarskiego dotarłem na nieodległy szczyt Stih (1704 m). Łatwo nie było, gdyż musiałem przedzierać szlak w kopnym śniegu - o tej porze roku nikt tutaj nie chodzi.
Miałem ze sobą tylko letnie wyposażenie, ale widok ze szczytu wynagrodził przemoczone buty. Zewsząd roztaczała się wspaniała panorama na wszystkie okoliczne połoniny. Całe góry były tylko dla mnie.
Masyw Świdowca - półdniowy wypad w przerwie od pracy
Dlaczego warto
Pomimo że na razie spróbowałem tylko drobnego ułamka możliwości, jakie daje bycie wędrownym freelancerem, ten sposób pracy i życia szalenie mi się spodobał. Można poznawać kraj w którym się przebywa i jego mieszkańców. Dla ludzi ciekawych świata, jest to nieoceniona zaleta. A i nudno nie jest, bo często każdy dzień jest inny i nigdy nie wiadomo co cię może spotkać kolejnego dnia.
Wolność jaką daje bycie cyfrowym nomadą jest wspaniała i niesamowicie uzależniająca. Taki tryb życia wymaga trochę samodyscypliny i samozaparcia - żeby wziąć się do pracy, jak okoliczności nie sprzyjają. Ale możliwości jakie zyskujemy są warte tych poświęceń.
Samotność dokucza
Niestety nie poznałem podczas tego wyjazdu zbyt wiele osób. Tylko tyle co w BlaBlaCar, hostelach we Lwowie i trochę innych przypadkowo spotkanych ludzi - ale z nikim nie przeprowadziłem jakiejś bliższej rozmowy. Choć na pewno nie szukałem znajomości bardzo intensywnie.
Myślę że w przyszłości spróbuję poszukać w internecie - na Couchsurfingu, czy innych portalach dla podróżników. Z pewnością też w innych krajach, gdzie trafia się dużo więcej turystów mówiących po angielsku, łatwiej o nowe znajomości.
Mimo to docelowo, jeżeli chciałbym jakąś część życia spędzić w ten sposób, to raczej chciałbym podróżować z kimś, nie sam, najlepiej z kimś mi bliskim.
No i Skype jest bezcenny, żeby zachować kontakt z najbliższymi osobami.
Co zatem o tym sądzę?
Na pewno bycie cyfrowym nomadą nie jest dla każdego. Ciekawość świata i zamiłowanie do podróży nie wystarczy. Trzeba mieć w sobie coś z włóczęgi, który bardziej ceni nieznane jutro, od posiadania własnego miejsca na świecie, gdzie może poczuć się u siebie.
Jak ktoś kiedyś powiedział życie jest życie i życie, zawsze coś się zyskuje, a coś się traci.
***
A jakie są Wasze przemyślenia na ten temat? Piszcie w komentarzach.