Dlaczego warto uczyć się języków?

Travailler 

W Telouacie, wracając z kazby do miasta, spotkaliśmy starszego mieszkańca. Był nami wyraźnie zaciekawiony. Zagadał nas po francusku. Niestety nasza znajomość tego języka ograniczała się do merci, bonjour, oui, en retard oraz kilku innych mniej lub bardziej przydatnych słów. Ale zaczęliśmy słuchać z ciekawością.

Nasz rozmówca, pomimo że nie dawaliśmy większych oznak zrozumienia zaczął opowiadać nam różne historie ze swojego życia, od czasu do czasu pytając nas o coś. Nasze braki lingwistyczne nadrabialiśmy obfitą gestykulacją. Potem starszy, uśmiechnięty pan zaczął nam pokazywać zawartość swojej torby. W skupieniu wyjmował po jednej rzeczy, demonstrował nam i opowiadał historię związaną z tym przedmiotem. W torbie znalazł m.in. stary zegarek, zużytą baterię, adapter kart microSD, kilka patyków posklejanych taśmą, samochodzik na sznurku, monetę z 1354 roku (nie wkręcam Was, ale była to moneta z kraju muzułmańskiego, gdzie inaczej liczy się lata). Kiedy z nami rozmawiał albo pokazywał swoje skarby, jego zmarszczoną twarz rozjaśniał co chwilę radosny uśmiech.

Słuchając historii jego życia wychwyciliśmy, że był kiedyś w Kanadzie. Ale niestety francuskie travailler - pracować, zbyt nam się skojarzyło z angielskim travel, w skutek czego zrozumieliśmy, że nasz rozmówca podróżował, a nie pracował w Kanadzie.

starszy pan z Telouatu

Na końcu zostaliśmy obdarowani przepięknie pachnącymi sznurami suszonych róż. Pożegnaliśmy się serdecznie, żałując, że tak niewiele z tego zrozumieliśmy. Nasza nieznajomość języka pozbawiła nas możliwości normalnej rozmowy. Musieliśmy porozumiewać się głównie na migi. Da się oczywiście, przy odrobinie chęci, dogadać w ten sposób. Ale nigdy nie będzie to prawdziwa rozmowa.

My friend, you don't belive me!

Przyszliśmy na dworzec autobusowy w Marrakeszu. Chcieliśmy jechać w góry. Zaraz obskoczyła nas banda naciągaczy. Pytali nas po angielsku, dokąd chcemy jechać. I oczywiście oferowali przejazd taksówką. Najlepszy. Najtańszy. Ale my szukaliśmy autobusu. Znaleźliśmy go nawet dosyć szybko. Stary, wypełniony ludźmi, stał na swoim stanowisku. W kasie powiedzieli nam, że bilety należy kupić u kierowcy. Lecz ten - nie chciał nam ich sprzedać.

Pytaliśmy dlaczego nie mogą nas wziąć. Kierowca odpowiadał za każdym razem, że nie ma miejsca. Chcieliśmy zapytać jakiegoś postronnego podróżnego, w czym naprawdę tkwi sprawa. Nie wierzyliśmy przecież, że w Maroku do dowolnie zapchanego autobusu nie wejdą dwie osoby więcej. Ale bez znajomości arabskiego, czy francuskiego, było to niewykonalne...

Do odjazdu autobusu została jeszcze godzina, więc postanowiliśmy poczekać. Wśród naciągaczy szybko zwrócił naszą uwagę jeden z nich, postawnej budowy, ze śniadą cerą, wyglądający na "szefa" okolicznych naciągaczy. Przyszedł do nas, oferując przejazd taksówką, za dość wygórowaną cenę. Pewnie nie zwrócilibyśmy na niego uwagi, gdyby nie przychodził do nas co dziesięć minut, za każdym razem oferując troszkę niższą stawkę. Kiedy widział, że nie wierzymy w jego zapewnienia, że jest to najlepsza oferta, dziwił się, gestykulując przy tym obficie.

- My friend, you don't belive me. Why you don't belive me?

Kiedy autobus miał już odjeżdżać poszliśmy jeszcze raz do kierowcy. Znowu nie otrzymaliśmy biletów. Autobus ruszył, początkowo powoli. My pewnie ruszyliśmy za nim. Ale w pewnej chwili drzwi się zamknęły. Autobus odjechał bez nas. Widocznie szef naciągaczy miał tutaj znaczne wpływy. A może nie wzięli nas z innego powodu. Ale tego z naszą znajomością języków nie byliśmy w stanie ustalić.

Wkurzeni na naciągacza i całą resztę opuściliśmy dworzec. Udaliśmy się do znajdującego się po drugiej stronie medyny (starego miasta) postoju Grand Taxi, udających się w naszym kierunku. Ostatecznie udało nam się tam pojechać dużo taniej niż oferował nam to nasz naciągacz.

Sposób na Beduinów

Wjazd do Mahamidu to była istna szopka. Jechaliśmy spokojnie wypożyczonym samochodem. A tu nagle pod koła zaczęli nam wyskakiwać ludzie w beduińskich strojach, z turbanami, machając rękami. Za pierwszym razem zatrzymaliśmy się - to chyba naturalne? Szybko okazało się, że chcą nam wcisnąć wycieczkę po pustyni, na wielbłądach, zapewniając oczywiście, że ich oferta jest najlepsza. Kolejnych ominęliśmy sporym slalomem.

Wjechaliśmy do Mahamidu. Jest to niezbyt piękne, ale za to klimatyczne miasteczko pośród pustynnej równiny. Na ulicach, po kątach, było widać małe wydmy nawianego piasku. Kolor niskich, najczęściej parterowych domów, zlewał się z piaskiem pustyni.

Niestety na ulicach było mnóstwo naciągaczy. Ominąwszy więc ich, przejechaliśmy miasteczko, wyjechaliśmy za ostatnie zabudowania i zatrzymaliśmy się, żeby zastanowić się co dalej. Lecz nim się obejrzeliśmy, wszyscy ci naciągacze przyjechali do nas na motorkach. Zaczęli nas nagabywać, mimo że siedzieliśmy w samochodzie. Był środek dnia, wokół wszędzie pustynia, słońce grzało mocno, w samochodzie zaczęło robić się skrajnie gorąco. Lecz my się wkurzyliśmy i postanowiliśmy się w ogóle nie odzywać i nie wychodzić z samochodu. Co by wszak pomogło tłumaczenie, że chcemy sami przejść się po miasteczku i zorientować w sytuacji?

Przypuszczam, że mogliby się odczepić, gdyby usłyszeli, że też znamy arabski i damy sobie sami radę. Bardzo mnie ciekawi czy to by zadziałało? Ale ponieważ nie znaliśmy arabskiego, to wzięliśmy ich na przetrzymanie. W końcu odpuścili i odeszli.

A język angielski?

W Maroku wbrew pozorom bardzo łatwo dogadać się po angielsku. Ale dotyczy to tylko turystycznych miejsc i ludzi związanych z turystyką. I jest jeszcze jedna ważna kwestia, którą wyraźnie odczuliśmy, choć nie od razu. Czuć było czasami, że niektórzy Marokańczycy, traktują osobę mówiącą tylko po angielsku, jako chodzącą skarbonkę, nic więcej. 

Natomiast znajomość francuskiego (nie mówiąc już o arabskim), dawała w Maroku szansę na relację, na ciut innych warunkach. Lecz różnie to jest w różnych krajach. Przykładowo w Gruzji znajomość angielskiego świadczy o dobrym wykształceniu, otwartości na świat. W Maroku funkcję takiego języka pełni właśnie francuski. Niemniej przypuszczam, że Maroko nie jest jedynym krajem, gdzie język angielski pełni rolę języka "for tourists".

Klucz do Kazby w Telouet

Zatem co jest kluczem do sukcesu? 

Jest jedno, proste, oczywiste i od razu narzucające się rozwiązanie. Nauczyć się mówić w języku ludzi, do których jedziemy. Ale jak wiadomo, to nie zawsze jest takie proste. Zatem warto przynajmniej:

  • znać (wystarczy komunikatywnie) jeden spośród najbardziej popularnych języków (angielski, hiszpański, rosyjski, francuski, portugalski, itp.), który jest najbardziej przydatny w regionie do którego jedziemy. Naprawdę wystarczy pół roku, żeby samemu opanować podstawy np. dzięki metodzie Supermemo, o której kiedyś jeszcze napiszę.
  • znać podstawowe zwroty w języku, który mieszkańcy używają na co dzień - na pewno zostanie to docenione
  • znać miejscowy alfabet - to prostsze niż się na początku wydaje, a również zostanie docenione
  • no i oczywiście wykazywać się chęciami zrozumienia swojego rozmówcy i umiejętnościami porozumiewania się na migi, kiedy będzie to potrzebne

W niektórych regionach Maroka dzieci uczą się aż trzech alfabetów: arabskiego, łacińskiego oraz tifinagh (berberyjskiego). A Ty ile znasz alfabetów?

Im lepiej znasz języki, tym więcej czerpiesz z wyjazdu, tym poważniejsze rozmowy możesz prowadzić i tym głębsze są Twoje przemyślenia z wyjazdu i zrozumienie danego miejsca.

A Wy co o tym sądzicie? Czy brakowało Wam kiedyś bardzo znajomości języka? Piszcie w komentarzach.

Mogą zainteresować Cię również:
comments powered by Disqus