Pik Korona - w stronę nieba

Po pierwszej aklimatyzacji w rejonie Ala Archa, czyli zdobyciu piku Uchitel 4560 m na naszym celowniku wylądował klasyk rejonu, pik Korona.

 
Pik Korona

Zwinęliśmy nasze manatki i z base campu ruszyliśmy na lodowiec Ak-Sai. Droga po morenie nie należała do najprzyjemniejszych. Powiem wprost, była fatalna. Osypujące się kamienie były nie tylko uciążliwe ale wręcz bardzo niebezpieczne. Szliśmy pojedynczo, bardzo ostrożnie z kaskami na głowach, a i tak Magda oberwała w nogę kamieniem wielkości solidnej książki. Całe szczęście skończyło się tylko na stłuczeniu.

Podejście moreną
Lodowiec Ak-Sai

Po niemiłej przygodzie z moreną nadszedł czas na lodowiec. Związaliśmy się i ruszyliśmy wyraźną ścieżką, która lawirowała między szczelinami.

Na lodowcu

W obozie pod Koroną meldujemy się wieczorem, oprócz nas są wcześniej poznani Czesi oraz spora ekipa wspinaczy z Azji środkowej.

W namiocie zawsze ciepło i przytulnie.

Warto dodać, że na morenie stoi schron, dumnie nazwany Hotelem Korona. Jest to mały barak z drewna i blachy. W środku bez problemu zmieści się 5 osób. Znajdziemy tam stół, sporo opisów dróg wspinaczkowych oraz jedzenie pozostawione przez wcześniejsze ekipy.  Bardzo nietypowy jest wystrój wnętrza, oceńcie sami ;). 

 

Hotel Korona

 

Jest "łóżko"

 

Stół i dość ciekawy wystrój wnętrza...
Oczywiście, zostawiliśmy wlepę SAKWY

Niestety, wszystkie miejsca w "hotelu" były zajęte. Rozbiliśmy nasz namiot, przygotowaliśmy jedzenie i wpełzliśmy do puchowych śpiworów. Na następny dzień przewidziany był rest i ćwiczenia na lodowcu. Chcieliśmy zobaczyć szczelinę od środka, przeprowadzić symulowaną akcję wyciągania z niej partnera, zbudować stanowisko, układ wyciągowy itp.

Znaleźliśmy największą dziurę w okolicy i niesamowicie podnieceni zjechaliśmy w dół. Zawsze wydawało mi się, że wtedy otworzy się pode mną wielka ziejąca chłodem odchłań, z prześwitującym trupio niebieskim światłem. Niestety, tak jest na filmach. Szczelina do której my trafiliśmy była bez szału. Mała i płytka, w przypadku wpadnięcia dało by się bez problemu wydostać z niej samemu. Jednak trening czyni mistrza, więc pobawiliśmy się co nie co. Dość wcześnie wróciliśmy jednak do namiotu aby odpocząć przed jutrzejszym atakiem szczytowym. 

Do szczeliny!
Szału nie ma...
Stanowisko, układ wyciągowy, jest trochę zabawy.
Wytapiający się pod kamieniami lód, tworzy fantastyczne "grzyby" .

Wstajemy o 3, zjadamy po liofie na dobry początek dnia i ruszamy. Początkowo piargiem, później dobrze zmrożonym lodowcem. Szybko zyskujemy wysokość. Chwilę po wschodzie Słońca meldujemy się przy szczelinie brzeżnej lodowca Korona. Od tego miejsca zaczynał się lód nachylony pod kątem ok 45 stopni. Uzbrojeni w raki i czekan twardo pniemy się do góry! Pod podstawą wieży ściągamy żelazo i ostatni odcinek wspinamy się po wytopionej skale. Trudności max I.

Poranek na lodowcu.
Magda w akcji ;)
Lodem do góry...
Końcówka po skale.
Widoki powalają z nóg.

Udało się! Zdobyliśmy 2 wieżę Korony 4760 m! Pogoda jest wyśmienita, na niebie nie widać żadnej chmurki, wiatru nie ma, jest bardzo ciepło. Ze względu na młodą godzinę spędzamy na wierzchołku trochę więcej czasu. Robimy sporo zdjęć i rozkoszujemy się zapierającymi dech widokami.

Meldujemy się na szczycie!
Wcale nie śpieszy nam się do zejścia.

Wszystko co dobre, niestety kiedyś się kończy. Schodzimy ze szczytu, początkowo skałą, później lodem. Tu Magda dość mocno się bała. Postanowiliśmy dla zapewnienia jej pełnego komfortu psychicznego założyć asekurację. Dzięki temu bez niebezpiecznych przygód zeszliśmy na lodowiec. Tam już związani ruszyliśmy w stronę naszego namiotu.

Czas na dół!

Po drodze minęliśmy bardzo ciekawą formację skalną. Ja stwierdziłem, że to bardzo ładne okno, Magda, że prawa część przypomina jej sowę. Natomiast Łukasz dumnie podsumował, że formacja przypomina mu... Tu użył niecenzuralnego określenia, odnoszącego się do części kobiecego ciała. Co wysokość robi z ludźmi...

Hmm... A ty co tu widzisz, drogi czytelniku?

Na kolejny dzień również planowaliśmy wyjście w górę. Niestety Łukasz, który na lodowcu nie założył kapelusza dostał udaru. Skończyło się to leżeniem w hotelu i ciągłym proszeniem nas, o przyniesienie mu kolejnej zupki. Na szczęście po przespanej nocy było już dobrze. Zdecydowaliśmy, że rezygnujemy z dalszych wojaży w rejonie Ala Archa. Rozpoczęło się pakowanie, a później bardzo długie i mozolne zejście. Prawie 2000 m w pionie. Jak nie trudno się domyśleć, zajęło nam to cały dzień. Po drodze rozkoszowaliśmy się wspaniałą pogodą i cudownymi jesiennymi krajobrazami.

Mozolne zejście
Nadchodzi jesień...
Było świetnie, było warto!

Jako wisienkę na torcie, udało nam się złapać stopa do Biszkeku i to nie byle jakiego. Pan, który nas podwoził, był miejscowym szychą, sporo czasu spędził w Warszawie. Płynnie mówił po Angielsku i trochę po Polsku. Pomógł nam znaleźć w miarę tani nocleg, gdzie udaliśmy się pod upragniony prysznic. To zadziwiające jak codzienne małe rzeczy potrafią cieszyć po tygodniu spędzonym w górach. Chyba nie muszę opisywać naszej reakcji, gdy po tygodniu jedzenia makaronu z parówkami i sosem pomidorowym, którego mieliśmy już serdecznie dość, dostaliśmy gorącą pizzę prosto z pieca :). Czasem tak nie wiele potrzeba do pełnego szczęścia.

Postanowiliśmy odpocząć dzień w Biszkeku, aby później wyruszyć w stronę głównego celu wyjazdu. Niemalże dziewiczy rejon Kuyluu... 

Zapraszam do oglądnięcia 3 minutowego filmu z wyjazdu ;).

Mogą zainteresować Cię również:
comments powered by Disqus